Dwa tygodnie z małą górką trwała ostatnia, czwarta wyprawa do Kirgistanu. Teraz próbuję wrócić do naszej strefy czasowej, co tym razem przychodzi wyjątkowo trudno. Na szczęście bagaż, który zaginął w Moskwie odnalazł się i kurier przywiózł go w piątkowy wieczór :)
Po raz pierwszy miałem okazję lecieć do Biszkeku przez Moskwę. Lotnisko Szeremietiewo nie powala. Jedyna rzecz, która mi się spodobała, to dużo ogólnodostępnych miejsc, w których można spokojnie fajkę ściągnąć. Również nie powala Aerofłot. Po wejściu na pokład i zobaczeniu strojów stewardes i stewardów (ubrani na czarno) ma się wrażenie, że to czas na ostatnie pożegnanie. Wyjątkowo słabo jak na powitanie w samolocie. Muszę jednak przyznać, że w rosyjskich A 320 jest znacznie więcej miejsca na nogi niż w Turkish Airlines.
Sam wyjazd - hardkorowy. Setki kilometrów samochodem po kiepskich drogach, lotka BAe-146 z Biszkeku do Oszu i z powrotem, konsultacje, semininarium i na koniec jeszcze jedne konsultacje. Ostatecznie program wyjazdu wyglądał następująco: Biszkek-Karakoł-Koczkorka-Naryn-Biszkek-Osz-Biszkek.
Wcześniej planowany przejazd przez Tien-Szan nie doszedł do skutku. I dobrze, bo gdy już byliśmy w Kirgistanie, na drodze łączącej północ kraju z południem zeszła lawina. Zginęło kilka osób.
Przywiozłem, oczywiście, trochę fotek. Skręciłem też kilka amatorskich rolików, jak o krótkich filmikach z aparatu mówią Kirgizi. Potrzebuję jednak trochę czasu żeby to wszystko ogarnąć. Myślę, że za parę dni zarzucę na stronie fotograficzno-filmowe plony marcowo-kwietniowego pobytu w KG :)